Co było nie wróci…

Zwykły wpis

Wakacje definitywnie się skończyły. Najlepszym na to dowodem jest fakt, że nie miałam już czasu, żeby o tym napisać .
Ale!
Zanim ten koniec nastąpił, pojechaliśmy do znajomych w okoliczne pola, sady i stawy, coby pogrillować i powdychać nieco mniej zasmrodzone powietrze niż zwykle. Jednocześnie Motylątko przeprowadzało test na przydatność do roli ojca naszego znajomego (jego małżonka jest przy nadziei), próbując na wszelkie metody jego cierpliwość. A to trzeba było nakarmić króliki, a to pograbić piasek, pojeździć taczką, pojeździć wózkiem, potoczyć opony, obejrzeć traktor i wreszcie POJEŹDZIĆ KONNO!

Jasiek na Czardaszu

Jasiek na Czardaszu

Nawet zakłusowali dwa razy, symbolicznie co prawda, ale jednak.
Znajomy test na ojca zdał. Gospodarstwo stoi. Motylątko nie wylądowało w szpitalu na szyciu, gipsowaniu etc., etc. Wróciło do domu przeszczęśliwe. Koniec sezonu należy uznać za udany.

Studium przypadku czyli cytryna

Zwykły wpis

Motylątko ma Kolegę. Kolega jest młodszy od Motylątka mniej więcej 1,5 roku, ale nie przeszkadza im to zupełnie w kontaktach, nazwijmy to, towarzyskich.
Motylątko jest dzieckiem o niewyczerpanych zasobach energii i pomysłów twórczych, oraz mocno średnio rozwiniętej karności. Dlatego też ogarnięcie i doprowadzenie do stanu komunikatywności najmłodszego jest zadaniem dość skomplikowanym i niejednokrotnie przerasta moje, i tak nadwyrężone przez resztę motylego stada, zasoby cierpliwości. Niemniej jednak Motylątko jest radosnym i otwartym chłopcem, i chociaż zdarzają się nam, dość często ostre różnice w postrzeganiu świata (zwłaszcza w rozumieniu pojęcia bezpieczeństwa, wolności i hierarchii potrzeb), to raczej dochodzimy do porozumienia w sposób nie wywołujący skutków ubocznych. Motylątko a i owszem się awanturuje i focha, ale nie kłamie, umie się dzielić i nie jest podpuszczającym innych intrygantem.
Tymczasem Kolega…
No cóż, trudno mi czasem uwierzyć, że 6-7 letnie dziecko jest tak bardzo przekonane o swojej jedynej i niepowtarzalnej roli pępka świata. Uwielbienie i podziw innych, tudzież zarządzanie resztą (według jego mniemania) podległej mu ludzkości, egzekwuje kłamstwem i manipulacją. Malutki, drobniutki, rozczulający fryzurką „na pazia” i czasowym brakiem górnych jedynek, z wielkimi szeroko otwartymi oczyma, łże bez ich mrugnięcia. Nawet jego „pseplasam” po każdej uwadze jest fałszywe, bo z góry odrzuca zmianę postępowania. Wyuczony najwyraźniej, że tak wypada, przeprasza, ale niestety nic z tego nie wynika. Nie pomaga zwracanie uwagi, tłumaczenie, nawet wypraszanie z domu nie działa, bo Kolega po 10 minutach pojawia się znowu. Ręce mi opadają, wrogie instynkty i mordercze odruchy (dalekie od postawy miłości bliźniego niestety) narastają gwałtownie.
No i tu mój problem.
Bo z jednej strony mam ochotę posłać Kolegę w przysłowiowy „pejzaż” i całkowicie zabronić wizyt w naszym domu. Miałabym spokój, może nie święty, ale na pewno większy niż teraz (zwłaszcza że Kolega spędza u nas całe weekendy). Ale Motylątko byłoby nieszczęśliwe, bo dość dotkliwie odczuwa brak rówieśników w motylim stadzie. Z drugiej strony, jakoś nie tęsknię za tym, żeby Motylątko brało przykład z Kolegi i uczyło się chorych zachowań. A biorąc pod uwagę szczególne predyspozycje dzieci do wchłaniania i zastosowania w praktyce wszystkiego czego nie powinny wchłaniać i stosować, to mogę mieć 100% pewności, że już niedługo Motylątko będzie próbowało metod Kolegi.
Stąd stoję okrakiem nad decyzją: wyrzucić czy tolerować, ze świadomością, że żadna z tych opcji nie jest dobra. Mało tego – nie jest rozwiązaniem problemu chorej i zepsutej osobowości Kolegi. Bo tu należałoby porozmawiać z rodzicami manipulanta. Tymczasem… hmmm.. jak powiedzieć cytrynie, żeby nie dawała kwaśnych owoców?

Zamki na piasku

Zwykły wpis

Było ciepłe, letnie popołudnie. Wiatr delikatnie szeleścił w liściach dzikiego wina obrastającego taras, a słońce przeświecało przez nie, tworząc dziwne, ruchliwe wzory na betonowej posadzce. W powietrzu unosił się zapach mokrej po niedawnej burzy ziemi i trawy. Panował poobiedni spokój. Siedzieliśmy przy starej ławie na naszym tarasie: Nasz Przyjaciel, Motyl i ja. Głos Naszego Przyjaciela mącił rozleniwioną ciszę sjesty. Rozrywał powietrze słowami, w które ciężko było nam uwierzyć, przyjąć je do wiadomości, zebrać w logiczną całość i dla tej całości znaleźć jakiekolwiek rozsądne wytłumaczenie. Słuchaliśmy z Motylem historii o tym, jak umarły miłość i zachwyt, zaduszone niepohamowaną żądzą pieniądza, przerostem ambicji i pragnieniem awansu społecznego. Nasz Przyjaciel opowiadał, jak z przerażeniem zorientował się, że przez 12 lat zmierzał ku wiszącemu w powietrzu „dzisiaj”, nie zdając sobie sprawy z kim dzieli swoje życie. Mówił o tym, jak zmieniło Jego Kobietę nieustające dążenie do bogactwa. Kim jest dziś – aż trudno uwierzyć. Nawet wtedy, gdy założyłam, że opowieść jest nieobiektywnie jednostronna, było mi bezgranicznie żal Naszego Przyjaciela. Miałam też przykrą świadomość, że dom zbudowany na piasku nie miał prawa przetrwać. Kwestia była nie „czy runie”, ale „kiedy runie”. Runął niedawno. Szkoda, że z takim hukiem, a dym wciąż unosi się nad zgliszczami i zatruwa atmosferę.
Ponoszenie konsekwencji własnych decyzji bywa trudne, ale tak właśnie Pan uczy nas odróżniać dobro od zła. Jeśli nie zatrzymamy się w amoku niewłaściwych i nieroztropnych wyborów, efekty naszych poczynań zniszczą nas, unicestwią, doprowadzą do zagłady. I dzieje się tak nawet jeśli nam się wydaje, że odnieśliśmy właśnie kolejne zwycięstwo. Nie każda ludzka zdobycz jest powodem do chwały. Często to, co wydaje się nam osiągnięciem, tak naprawdę niszczy nas od środka i ściąga na dno. I tu kolejny paradoks. Upadki bywają błogosławieństwem. Bo czasem tylko leżąc bezsilnie na samym dnie, możemy dostrzec i zrozumieć, gdzie jest nasz ratunek. Gdzie i w Kim. Wtedy pozwolimy się podnieść.
A kiedy już poczujemy tę pełną delikatności moc ramion Oblubieńca, kolejną budowlę wzniesiemy na Skale.

zamki na piasku

Mój dom niedoskonały jest…

Zwykły wpis

i nie przystaje żadną miarą do wzorców idealnego domostwa pokazywanych w telewizorni. No bo – stary jest i nie zmodernizowany, więc kompletnie niemodny, nie ma nawet śladów postsarmackiego dworkowo-obrzydliwego zadęcia. Nie ma witraży, okuć, szprosów i lwów na barierkach. Biały tynk cudnie ubrał się w zacieki z dziurawych rynien i kurz z ulicy (tez nieeleganckiej, wysypanej piachem i kamieniami). Wewnątrz też do niczego. Wykończony bez polotu, ze starą boazerią (fuj) na wysoki połysk, straszącą w przedpokoju. Tanie stare meble (regał w salonie stał w kawalerskim pokoju Motyla). Lodówkę dostaliśmy w prezencie ślubnym (24 lata temu). Dodajmy do tego wieczny bałagan, który robią tak genetycznie uformowane Motyle (ups, przepraszam, nie Motyle a krasnoludki), porozrzucane ciuchy, klocki Lego i samochodziki, porozstawiane wszędzie szklanki i wiecznie zagubione klucze i piloty. Ogródek wcale nie lepszy. Nie ma pięknie przystrzyżonej równo trawy, najmodniejszych roślin (kurczę, nawet nie wiem jakie to). są za to przerośnięte forsycje, bez, orzechy, trochę konwalii, bluszczu i całe mnóstwo dzikiego wina. Widać to wszystko z małego tarasiku na którym stoi stary fotel i ława.
I chociaż nie wszystko wygląda tak dlatego, że ja chcę, a dlatego, że nie mamy kasy, żeby było inaczej to… w tym niedoskonałym można nawet powiedzieć obciachowym domu jest życie. Takie prawdziwe, radosne, czasem burzliwe i pełne nieporozumień. Jest radość z sukcesów i smutek porażek. Jesteśmy my – Motyle. Ten dom budzi we mnie poczucie bezpieczeństwa. Jest moim miejscem na ziemi. Na ostatnich rekolekcjach ignacjańskich usłyszałam od Pana „Miejsce na którym stoisz jest ziemią świętą”. Nie dlatego że my jesteśmy święci. Dlatego, że zaprosiliśmy Pana do naszego domu.
Dlatego mój dom niedoskonały jest świątynią rodzinnego życia. I chcę aby tak było wciąż i wciąż i już do końca.

Ech Mazury, czyli wakacje z Motylątkiem

Zwykły wpis

Z racji pory roku i wakacji udaliśmy się z Motylem na tygodniowe wietrzenie Motylątka na Mazurach. Tam a nie gdzie indziej, „bo ponieważ” tam mieszka moja osobista ciocia, siostra mojej rodzicielki. W nieprzeciętnie urokliwym miejscu, w którym spędzałam wakacje jako mały dzieciak, ciocia wybudowała dom i porzucając warszawski zgiełk zamieszkała. Jej uprzejmość udostępnia nam możliwość spędzenia kilku dni wśród lasów i jezior. Ten rok jednakże nie był dla nas pogodowo przyjazny – dwa pierwsze dni pełne deszczu i zimne, a potem pomimo słońca i w miarę przyzwoitej temperatury powietrza, woda w jeziorach była na tyle „rześka”, ze nie dało się spławić Motylątka. Miało to ogromny wpływ na stan nerwów moich, Motyla i cioci z wujkiem, którzy będąc małżeństwem bezdzietnym, mają bardzo ograniczoną cierpliwość do wrzeszczących ośmiolatków, którzy cierpią na niedobór bodźców zewnętrznych, czyli mówiąc po ludzku, zwyczajnie się nudzą. Niemniej jednak za sukces należy uznać, że Motylątko nic nie zepsuło, nie wysadziło w powietrze, nie udusiło psa, nie podpaliło lasu, tudzież nie utopiło się w zimnym jeziorze do którego lgnęło jak much do lepa. Udało się nam natomiast popłynąć w rejs po Jeziorze Nidzkim, przepchnąć Motylątko przez trasę dla dzieci w parku linowym i odbyć ładnych parę kilometrów spacerów po cudnych mazurskich lasach. Żyjemy. Teraz oboje z Motylem możemy jechać do sanatorium. Tyle, że urlop się skończył.

Jezioro Spychowskie

Zachód słońca nad Jeziorem Spychowskim

Mazury

Mazurskie łąki

Mazurskie łąki

Mazurskie łąki

Jezioro Spychowskie

Jezioro Spychowskie

Las

Las między Spychowem a Karwicą

Podróż sentymentalna

Zwykły wpis

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami… poznałam Motyla. To były nasze pierwsze wspólne wakacje. Pojechaliśmy wtedy z gronem naszych „kościołowych” przyjaciół na rajd rowerowy po Podlasiu. Czemu tam? Bo stamtąd pochodzi ksiądz, który wówczas był naszym przewodnikiem (i tym rowerowym i duchowym w dużej mierze również). Piękne miejsca, cudowny czas niefrasobliwej młodości zachwyconej rodzącą się miłością.
Wczoraj znów byłam na Podlasiu. Te same miejsca, to samo piękno niezwykłej przyrody. Podobna sytuacja – pojechaliśmy w tamte strony zaproszeni na mszę z okazji jubileuszu święceń zakonnych i kapłańskich Księdza Opiekuna naszej Wspólnoty. Posługa muzyczna i liturgiczna w czasie mszy świętej była czymś pięknym. Nie dlatego, że byliśmy fantastyczni (bo nie byliśmy) ale dlatego, że robiliśmy to z miłości do Pana i z wdzięczności, szacunku i przyjaźni dla naszego Księdza. I powrót wspomnień. Grabarka, Drohiczyn, Bug. I tylko Motyla nie było przy mnie, bo został w domu z Motylątkiem. Jakież Ty Panie niespodzianki potrafisz sprawić! Jadąc na posługę, nie sądziłam, że jadę w podróż do wspomnień czułych i pięknych. Dziękuję Ci Panie!

Grabarka - Święta Góra

Święta Góra Grabarka – prawosławne sanktuarium

Katedra w Drohiczynie

Katedra w Drohiczynie

Przeprawa na Bugu

Przeprawa na Bugu widziana z punktu widokowego w Drohiczynie

Zakłamanie

Zwykły wpis

Patrzę na to co dzieje się dookoła. Na śmierć malutkich dzieci, pozbawionych życia i porzuconych jak jakieś niepotrzebne graty zawadzające w domu. I myślę sobie jak to jest z ludzkim współczuciem. Wszyscy są poruszeni losem tych dzieci, choć pewnie przypadków takich jest więcej, a kilka tylko rozdmuchanych, bo wszędzie o nich piszą. No ale, poruszeni ludzie są. Nikt z nas nie potrafi zrozumieć jak można. Szczególnie kobiety, które są matkami z prawidłowo rozwiniętymi uczuciami macierzyńskimi. I najciekawsze, że te przerażające przypadki wstrząsnęły zdecydowaną większością narodu, niezależnie od przekonań politycznych i ideologicznych. No i w tym miejscu zaczyna się moje niezrozumienie sytuacji. Bo przecież wszyscy ci, którzy są zwolennikami aborcji na życzenie, właściwie nie powinni się denerwować, ponieważ mamy tu (według tychże zwolenników) ewidentne przypadki usunięcia własnych dzieci z życia matek, które nie chciały być matkami. I z pewnością, gdyby mogły mówić otwarcie bez obaw, że prawo je jednak dosięgnie, znalazłyby racjonalne wyjaśnienie, dlaczego to zrobiły. Generalizując, najwyraźniej mocno poczuły się paniami swojego życia i zdecydowały, że wygodniej będzie z niego usunąć dziecko, które przynosi ze sobą obowiązki. Zupełnie tak, jak super nowocześni zwolennicy laickiego świata i nowoczesnej Europy chcą uprawomocnić, tylko w stosunku do nieco młodszych dzieci. Więc nie rozumiem. Nienarodzone maleństwo według nich można zabić i to jest ok, ale już morderstwo popełnione na 1,5 roku starszym dziecku budzi lawinę współczucia. Mam matematyczny umysł i trudno mi jest znaleźć logiczne i sensowne wytłumaczenie dla tego fascynującego rozdwojenia jaźni u ludzi głoszących „wyzwolone” poglądy. Jedyne co przychodzi mi do głowy to: fałsz i zakłamanie.

Narażam się

Zwykły wpis

Dziś z pełną świadomością tego co robię, narażam się wszystkim feministkom jak leci. Otóż w związku z odejściem w niebyt mojego dotychczasowego miejsca pracy, przebywam chwilowo na tak zwanym „bezrobotnym”. Mój przyszły nowy dogadany szef remontuje moje przyszłe dogadane miejsce pracy a ja siedzę w domu robiąc za kurę domową. I o tym właśnie dzisiaj.
Otóż nie ma nic dla mnie piękniejszego niż takie właśnie zajęcie. I nic nie widzę w tym upadlająco – uwsteczniającego. Owszem napracować się trzeba fizycznie. Ale dom posprzątany jak trzeba. Pranie się nie wala. Mąż, dzieci i koty nakarmione na czas ugotowanym porządnie obiadem. Zakupy zrobione. W piecu napalone.
Już słyszę głosy wszystkich „biznesłomenów” wyemacypowanych. Że przecież to może zrobić pomoc domowa, lekcje z dziećmi odrobi niania albo pani na świetlicy, a koty to najmniejszy problem bo w ogóle ich nie powinno być bo brudzą. A mąż zje lunch na mieście na kolejnym biznesowym spotkaniu. No bo jak to – siedzieć w domu i w piecu palić. paznokcie się łamią a umysł się nie rozwija całość ulega uwstecznieniu.
A ja się nie uważam za uwstecznioną. Mam mnóstwo rzeczy, które mogę robić i które sprawiają mi radość i powodują, że rozwijam się w różnych kierunkach – szczególnie w tym najważniejszym – w głąb. A spokój jaki zaległ w mojej duszy przez te kilka dni, daje mi więcej pewności siebie niż najlepsze stanowisko w super korporacji. Bo powołaniem moim jest rodzina. I tak chcę żeby było.
Praca sama w sobie stanowi dobro i została nam zadana przez Pana. Ale stopień skażenia grzechem ludzkich relacji w wielu miejscach pracy powoduję, że trudno znaleźć taką, która będzie dawała czystą radość. Owszem to doskonały teren do przekraczania siebie. Do tego, żeby dawać rodzinie swoją miłość, poprzez wykonywanie dla niej pracy zawodowej. I tak się staram do tego podchodzić, bo warunki materialne zmuszają mnie do podjęcia pracy zawodowej. Niemniej jednak, moje miejsce jest tu w domu. I jeśli mogłabym wybierać, to tak właśnie byłoby. A mój rozwój osobisty, zainteresowania, pasje, mogę rozwijać poza pracą zawodową (notabene jeszcze nie miałam pracy, która stałaby się moją pasją, a pracuję od…. ładnych paru lat).
No dobra. To możecie mnie teraz pobić. Mam to gdzieś. Chcę być kurą domową.